Aczkolwiek świt był kolorowy. I piękny. Uśpiona po nocy Barcelona przeciągała się i szykowała na kolejny dzień. Panującą ciszę przerywały jedynie dźwięki zaczynającego się dnia - pierwsze nieśmiałe ptasie śpiewy, hałas podnoszonych metalowych żaluzji i rozstawianych kawiarnianych stolików. Poranki i wieczory to moje ulubione pory dnia, aczkolwiek to co jest w międzyczasie też bywa niczego sobie.
Towarzyszyli mi jedynie pierwsi ludzie spieszący się do pracy, na uczelnię lub do innych zajęć. Wyróżniałam się wśród nich bo szłam niespiesznie i spokojnie w ciszy barcelońskiego poranka. Moim jedynym obowiązkiem na ten dzień było zdążyć na pociąg ale do 15-stej miałam jeszcze mnóstwo czasu...
Żałuję, że często brak mi determinacji aby wstać wcześnie rano. Świadomość, że nigdzie nie trzeba się spieszyć skutecznie pozbawia mnie silnej woli w kwestii opuszczenia łóżka. A przecież poranki są takie cudne. I magiczne...Bo są zapowiedzią kolejnego dnia a jego największą zaletą jest fakt, że póki co jest wielką niewiadomą...
Tamtego poniedziałkowego poranka podjęłam decyzję, że częściej będę wstawać skoro świt. Okazji do zachwytów nad zachodem słońca mam mnóstwo. Nad wschodem niestety dużo mniej. A szkoda bo w momencie kiedy czerń nocy ustępuje miejsca kolorom porannego nieba Świat jest dużo bardziej magiczny niż wieczorem.
Pamiętam spokój tamtego poranka. I ciszę. Harmonię tego idealnego momentu dnia zakłóciły mi tłumy ludzi takich jak ja, odkrywających uroki Barcelony. Ale port o poranku miałam dla siebie tylko, nad głową coraz jaśniejsze niebo a przed sobą gładką taflę wody.
Warto wcześnie wstać żeby zobaczyć La Rambla pozbawioną tłumów. Kto był ten wie jak to wygląda w ciągu dnia :).
Barcelońska architektura zachwyca o każdej porze dnia. Jednak o poranku to uczucie wzmaga fakt, że mam ją tylko dla siebie - taki egoizm :).